Częstochowa – Kraków – szosą.
Pomysł przejechania Jury Krakowsko-Częstochowskiej szosą wymyślił Marcin. Gdy tylko zakupił sobie szosę 🙂 Stwierdziłem, że trzeba to zrobić. Teren mam
przejechaną dwa razy, w październiku będzie trzeci raz to czemu nie asfaltem? Plan jest taki dojechać do Częstochowy. Potem rower a następnie powrót pociągiem.
Po ciężkim weekendzie kawalerskim
trzeba było wstać o 5:30. Udała mi się ta sztuka. Spakowany byłem już poprzedniego dnia. Kanapki zrobione. Banany zakupione. Ciuchy gotowe. Czas spać. Wstaję 5:25 przed budzikiem. Jak to?! Pisze eskę
do Marcina, żeby nie zamulał niech wstaje. Ruszam ale bardzo powoli. Jest stosunkowo chłodno jak na tą porę roku. 1 września czas do szkoły koniec wakacji. A ja sobie właśnie robię jedno dniowe
wakacje. Od razu uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Spokojnym tempem dojeżdżam na Miedzianą. Marcin jak zawsze wyluzowany zupełnie nie jest przygotowany do drogi. A mamy być w Zofijówce o 7. Krzychu
pewnie już na nas czeka. Z Marcinem mamy problem wyjąć dwa siedzenia z samochodu. Wreszcie się udaje. Zdejmujemy przednie koła w rowerach. Ładnie się mieszczą w samochodzie. Spakowani ruszamy. Na
mieście jeszcze stosunkowo mały ruch. Przebijamy się nową trasą Górna. Krzychu dzwoni gdzie jesteśmy. Będziemy u niego za 7min. Pogoda nie sprzyja. Niebo zachmurzone. Czasami lekka mżawka pada.
Siedzimy już w samochodzie. 3 rower spakowany. Samochód duży można komfortowo jechać. Mnie oczywiście łapie senność w samochodzie. Normalnie jak dziecko. Chcesz żebym poszedł spać wsadź mnie do auta!
Co za nudne ustrosjstwo!
Ruch na drodze robi się spory. Zaczyna lekko padać. W trasie robimy małe śniadaniko. Dobry termos to podstawa. Krzychu taki posiada. Kiedyś zakupię. Marcin jak zawsze
wyluzowany nie zamierza tankować mimo, że komputer pokładowy nawet nie pokazuje ile zostało km do przejechania na rezerwie. W takim stanie wita nas Częstochowa. Postój na stacji, 1 i 2. Tankowanie.
Szukamy galerii Jurajskiej (nie pamiętam nie chce mi się szukać nazwy). Trochę błądzimy. Zwiedzamy Częstochowę. W końcu odnajdujemy parking. Szybkie przebieranie. I w drogę. Tu zaczyna się koszmar.
Infrastruktura rowerowa w Częstochowie jest tragiczna. Wyboje, dziury, wyboje dziury! Taka trasa wiedzie nas aż do skrzyżowania na Olsztyn. Głośno w tym mieście aż uszy bolą. Na szczęście szybko
zostawiamy je za sobą. Teraz czeka nas droga rowerowa w lesie przy trasie na wspomniany Olsztyn. Nic szczególnego.
W Olsztynie wypłacamy pieniądze z bankomatu. Kupuję wodę i colę. Wyluzowany Marcin
w ogóle nie wziął karty ze sobą. Pożycza kasę od brata. Krzychu jak to w pracy odbiera telefony i maila. Niestety szef tak ma. Ale nie przeszkadza ani nam ani jemu się dobrze bawić. Ruszamy.
Zaczynają się podjazdy. Zaczyna się mgła. Tak gęsta, że w pewnym momencie nic nie widać. Zero widoków. Zero słońca. Tylko asfalt i my. Zrobił się iście TwinPeaksowy klimat. Zakładamy czym prędzej
lampki bo na prawdę robi się nieciekawie.
Jedziemy na Janów i Złoty Potok. Przypominają mi się widoki z wypraw poprzednich. Fajnie jest tu wrócić. Szkoda tylko, że dookoła mgła i nic więcej 😛 W
Mirowie zachęcam chłopaków do podjechania do zamku. Nie są zainteresowani. Zagadałem, że w sumie mamy dużo czasu to możemy zobaczyć. Ja widziałem, Krzychu też, Marcin nie. Nie namówiłem, później okaże
się, że dobrze wyszło. Ale o tym… później.
Kierujemy się na południe. Mamy plan zjeść obiad w Ogrodzieńcu. To będzie połowa trasy. Jedziemy przez Kotowice, Włodowice. Wyjeżdżamy z lasów.
Mgły ustają ale nadal jest pochmurno. Marzy nam się pizza z Ogrodzieńca, którą za każdym razem kosztujemy jak go odwiedzamy. Niestety jest godzina przed 12 i pizzeria jest zamknięta. Pakujemy się
do restauracji obok. Miłe miejsce. Panie kelnerki pozwalają nam nawet wprowadzić rowery do środka. Spokojnie mogliśmy zjeść obiad. Spędziliśmy tutaj godzinę. Ogrzewając się trochę, racząc pysznym
jedzeniem oraz moją ukochaną kawą. Niestety trzeba jechać pociąg na nas nie będzie czekał. Ciężko jest ruszyć po takim postoju.
Kierujemy się na Pilicę. Przejeżdżamy przez piękne lasy jak zawsze
otaczające nas na Jurze.W Pilicynic się nie dzieje. Wyjazd z Pilicy trochę uciążliwy. Tutaj błądzimy – ale potem już prosto jedziemy na Smoleń słynne ruiny zamku gdzie na pierwszej wyprawie złapała
nas kozacka burza. Po Smoleniu nic się nie zmienia. Tylko asfalt i wiatr we włosach tzn. w kaski 😉
Schody zaczynają się w Wolbromie. Miasto małe ale za to zatłoczone. Przebić się przez nie jest
ciężko. Robimy szybki przystanek na siku, które nas trzymało od parunastu kilometrów. Uff co za ulga 😀
W końcu udaje nam się wyjechać i ruszamy przez piękne i malownicze wsie. Słonko co prawda
jeszcze za chmurami ale co raz odważniej się pokazuje. Kolejno mijamy Chełm, Trzyciąż i Pod Tarnawą. To tu odbijamy na Pieskową Skałę.
Wow jak tu jest ślicznie! Cicho czas płynie swoim tempem.
Malownicze domki zadbane, kolorowe! Coś pięknego aż chciałoby tu się osadzić na stałe. Słońce wychodzi! Zaczyna się prawdziwa jurajska pogoda 😀 Zaczyna się też lekka spina czasowa i małe
rozkojarzenie. Zjazd do Pieskowej Skały bywa zdradliwy. Chłopaki przesadzają. Na zjeździe na wąskiej drodze wyprzedzają mnie. Dziwie się, że tak cisną. Nagle za domem robi się ostry zakręt. Chłopaki
nie wyrabiają. Rowery wpadają im w poślizg. Na szczęście przed nimi ściana z gliny. Lekko w nią uderzają. Skończyło się na kupie śmiechu ale jakby tak samochód nagle wyskoczył było by inaczej.
Pod
zamkiem zatrzymujemy się by zadzwonić do Marcina, który mieszka w Krakowie. Byliśmy umówieni w Skale. Niestety okazuje się, że zerwał łańcuch w swoim ostrym i nie dojedzie do nas. Mamy się spotkać w
Krakowie a szkoda. Z pod zamku grzejemy ile fabryka dała by dojechać do Pstrąga do baru w Ojcowskim Parku. Niestety okazuje się zamknięty. W zasadzie wszystko jest zamknięte. Na szczęście nadal pogoda
dopisuje. Jedzie się wspaniale. Marcin trochę odstaje. Z tego co pamiętam fotki robił 🙂 Wracając do czasu.
Czas.
No właśnie goni nas. Okazuje się, że zostało nam bardzo mało czasu na dojazd do
Krakowa. Zatrzymujemy się w miejscu nad strumykiem gdzie swego czasu mieszkaliśmy pod namiotem.W szybkim tempie zjadamy wszystko co mamy, pijemy co trzeba i w drogę. Marcin z Krk jeszcze coś mi
tłumaczył przez telefon, że całego parku się nie przejedzie szosą. No cóż może i tak – nie zrozumiałem gdzie miało być odbicie ze szlaku. Jedziemy!
Zaczyna się podjazd i droga zbudowana z
malutkiej kosteczki, nie równej powybijanej i dziurawej. Swoim tempem podjeżdżam, chłopaki również. Uff szybko się kończy ta kostka. Zaczyna się nie równy, brzydki dziurawy asfalt ale lepsze to niż ta
kostka. Czas mija. Podjazd nadal trwa. Spina rośnie. Lecz nie długo się kończy. Zaczyna się droga nr. 94 do Krakowa. Droga, która idzie prosto w dół. Tu zaczyna się cała bajka związana z szosą.
Średnia z jazdy na tym odcinku około 38km/h. Cały czas dolny chwyt i w dół. Banan na twarzy. Korek na drodze a my pędzimy poboczem. Nie do opisania jazda. To trzeba poczuć. W pewnym momencie musimy
zwolnić bo jest wypadek i to bardzo poważny. Rowerem wiadomo szybko go omijamy. Już wiemy skąd ten korek. Potem dalej w dół do samego Krk. Już wiemy, że spokojnie zdążymy na pociąg. Nadrobiliśmy czas.
Oczywiście jeszcze trzeba się przebić na dworzec główny co nie jest takie proste. Jakoś tam docieramy chociaż lekko nie było. Trochę zamotka była ale pełen sukces. Dojeżdża do nas Marcin. Udało mu się
naprawić rower. Dawno kumpla nie widziałem. Dobrze było go znowu spotkać. Robimy zakupy na drogę. Piwka i jedzenie. Oj byliśmy głodni. Na peronie próbuję swoich sił z ostrym. Ależ się dziwnie na tym
jeździ. Ruszyć nie mogłem 😀
Podjeżdża pociąg. Żegnamy się z Marcinem. Wsiadamy do pociągu. Czas wracać.
Nasze PKP czasami jest tragiczne. Tym razem nas to spotkało. Pociąg syfiasty. Sorry my
byliśmy brudni ale strach było siadać na tych siedzeniach. Obrzydlistwo. Poza tym 3h z Krk do CZ. ? Hello?!
Trochę się w pociągu pospaliśmy ale nie było lekko przy często wsiadających i
wysiadających pasażerach.
Częstochowa wita nas małym deszczem. Ale zimno było pod czas jazdy do samochodu. Ale zmyślnie zaparkowaliśmy samochód nie daleko dworca. Spakowaliśmy rowery, wsiedliśmy
do samochodu i ruszyliśmy do domu. Ja jak zwykle w samochodzie się pospałem 🙂
To był dobry rowerowy dzień!